Wywiad

"Podążać za intuicją" - z Antonetą Alamat Kusijanović, reżyserką filmu „Murena”, rozmawia Kuba Armata

Kuba Armata: „Murena” to jeden z najgłośniejszych filmów pokazywanych podczas ostatniej edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmów Młodego Widza „Ale Kino!”. Dowodem na to obecność na kilku ważnych festiwalach, w tym prestiżowa Złota Kamera w Cannes dla najlepszego debiutu. Trudno wymarzyć sobie lepszy początek zawodowej drogi.

Antoneta Alamat Kusijanović: To w ogóle było dla mnie dość szalone doświadczenie, bo do Cannes pojechałam nie tylko w filmem, ale i w dziewiątym miesiącu ciąży. O ile mogłam jeszcze uczestniczyć w premierze, to w samej ceremonii wręczenia laurów już nie, bo w międzyczasie urodziłam. Tak więc dostałam więcej niż jedną nagrodę. To był piękny, choć dość surrealistyczny czas. Często ludzie pytają mnie, jak się wtedy czułam. To trochę tak, jakbym jadła tylko największe pyszności, jedna po drugiej. W tamtym momencie dokładnie się tego nie czuje, bo wszystko jest wyjątkowe. Musiało minąć trochę czasu, żeby zeszły ze mnie emocje i żebym zrozumiała, co zdobycie Złotej Kamery może oznaczać dla mojej dalszej kariery.

Masz poczucie, że zaistnienie na takiej imprezie jak w Cannes otwiera przed tobą wiele drzwi?

Wydaje mi się, że to niczego nie otwiera, jeśli nie pójdzie za tym dalsza praca. W końcu ta nagroda przyznawana jest każdego roku. Podobnie jak to, że ktoś wygrywa festiwale w Toronto, Berlinie czy Wenecji. Jeśli za wyróżnieniem nie idą – kontynuacja pracy, nowe pomysły, chęć rozwoju, wówczas jest to po prostu nagroda, którą można postawić na półce.

Antoneta Alamat Kusijanović

Zakładam zatem, że pracujesz już nad swoim kolejnym pełnometrażowym filmem?

Nad nowym projektem zaczęłam pracować jeszcze przed festiwalem w Cannes. Obecnie mam w głowie pomysły na dwa filmy. Akcja jednego z nich rozgrywa się w Nowym Jorku w środowisku bałkańskich imigrantów, drugiego w Meksyku. Bohaterką pierwszego jest kobieta prowadząca firmę budowlaną, która musi skonfrontować się ze zdradzającym mężem, co zmienia jej punkt widzenia na patriarchat i w ogóle życie. Druga opowieść obraca się wokół historii matki i córki, które pomiędzy świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem udały się w podróż do Meksyku.

Biorąc pod uwagę to, gdzie rozgrywać się ma akcja twoich nowych filmów, ale i fakt, że mieszkasz aktualnie w Nowym Jorku, dlaczego w swoim debiucie „Murenie” postanowiłaś wrócić do chorwackich krajobrazów?

Od trzynastu lat mieszkam w Nowym Jorku. Funkcjonuję między Europą a Stanami Zjednoczonymi, bo to coś, czego zawsze chciałam. Urodziłam się natomiast i wychowałam w Chorwacji. Wyprowadziłam się stamtąd po studiach, żeby móc kontynuować swoją reżyserską drogę. Miałam jednak poczucie, że to właśnie Chorwacja jest światem, do którego mi najbliżej, bo po prostu go najlepiej znam. Stąd postanowiłam w „Murenie” skorzystać z tła, krajobrazów i emocjonalnej temperatury związanej z tym miejscem.

Kiedy zaczęłaś myśleć o swoim pełnometrażowym debiucie?

Wcześniej zrealizowałam krótki metraż „Into the Blue”, gdzie zastanawiałam się, co by było, gdyby dziecko potrafiło być równie okrutne jak dorosły. W wymiarze archetypicznym, jak w „Otellu” Szekspira. Spodobała mi się wtedy praca z czwórką bohaterów, którym przyszło razem funkcjonować w ograniczonej przestrzeni. Ważna była też natura – opresyjna, niebezpieczna, budząca niepokój. Zdałam sobie sprawę, że konfrontacja tego co na zewnątrz z ich wnętrzem generuje duże napięcie. Zawsze interesowały mnie historie, których podstawą były emocjonalne stany, przeżycia czy relacje bohaterów i to one budowały fabułę. W swoim krótkim metrażu pracowałam z młodą Graciją Filipovic i zdałam sobie wtedy sprawę, że chciałabym coś dla niej napisać. Zainspirowana bałkańską mentalnością, którą dobrze znam, napisałam historię o trójce dorosłych zachowujących się jak dzieci i jednej młodej osobie, która jest naprawdę dojrzała.

Jak w ogóle trafiłaś na Graciję?

Spotkałam ją w Dubrowniku, skąd pochodzę. Mieszkała dosłownie pięćset metrów od mojego domu. Robiłam kiedyś spory casting do teledysku i akurat pojawiła się Gracija. Była znakomita, a jej twarz, jak nikogo innego wtedy, przyciągała zainteresowanie kamery. Zaczęłyśmy współpracować w 2014 roku, kiedy miała dziewięć lat. „Murenę” z kolei kręciłam w 2019 roku. Przez te pięć lat przygotowywałam Graciję do zagrania Julii. Początkowo miałam dość precyzyjną wizję tej bohaterki, ale też zawsze lubiłam aktorów, którzy sami poszukują i starają się w ten sposób dotrzeć do postaci. Ja raczej wybieram nastrój, ton, skalę emocji, nakreślam mentalność. To warstwa, którą staram się kontrolować. Ale jeśli uznam, że to, co aktorzy odkryją, pasuje do filmu, chętnie z tego korzystam.

Wspomniałaś o roli natury w swoich filmach. W tym kontekście ważna jest też woda, bo to właśnie w niej dzieje się istotna część akcji „Mureny”.

Woda to dla mnie osobne uniwersum. Panują tam zasady takie jak w przestrzeni kosmicznej. Niezależnie od tego, ile osób cię otacza, pod wodą tak naprawdę jesteś sam. U Julii generuje to różne uczucia – od poszukiwania i pragnień zmysłowych po niemalże potrzebę rozlewu krwi. Zupełnie czym innym jest bycie z kimś nad wodą i pod jej powierzchnią, nie wspominając o głębokim nurkowaniu. Ono daje możliwość odkrywania świata, w którym bohaterka czuje się swobodnie, podczas gdy na powierzchni jest zestresowana. Woda stanowi odzwierciedlenie stanów emocjonalnych mojej bohaterki.

Mówiąc o stanach emocjonalnych, ciekawy jest ten kontrast pomiędzy rajskim wręcz krajobrazem a poczuciem niespełnienia, braku szczęścia, jakie towarzyszą Julii.

Zawsze towarzyszyło mi przekonanie, że ta piękna, utopijna wręcz przestrzeń jednocześnie jest bardzo niebezpieczna. Jeżeli ktoś opowiada mi o wspaniałej piaszczystej plaży i turkusowej wodzie, to od razu mam wyobrażenia rodem z horroru. Widzę w tym przestrzeń pełną przemocy, zaprojektowaną wręcz do rozlewu krwi. Podobnymi kryteriami kierowałam się, szukając lokacji do filmu. Chodziło o miejsce pozbawione roślinności, cienia, gdzie bohaterowie nie mają się gdzie schować, by wziąć głęboki oddech czy oddać się refleksji. Zawsze są wyeksponowani – na łodzi, skale czy nawet w domu, i na własnej skórze mogą przekonać się o surowości natury. Wydaje mi się, że emocje, jakie wytwarzają się wokół nich, nie mogłyby zaistnieć w wygodnym apartamencie z klimatyzacją. W „Murenie” natura determinuje to, co dzieje się we wnętrzach bohaterów. W ogóle uważam, że nasze zachowanie zależy w dużej mierze od architektury, jaka nas otacza.

Pełna napięcia, a nawet przemocy jest relacja Julii z ojcem. Wielu bałkańskich reżyserów przekonuje, że to starsze pokolenie ma problemy z okazywaniem uczuć ze względu na doświadczenia i traumę wojenną. Podzielasz ten pogląd?

Myślę, że przemoc, z którą mamy tu do czynienia, jest uniwersalna. Istnieje wszędzie. Mamy jako Chorwaci taką łatkę, że niby przemoc związana jest z naszą mentalnością. Ale to nieprawda, to błędne założenie, które należy odrzucić. Po prostu w ten sposób możemy usprawiedliwić szowinizm i przemoc, bo tak jest łatwiej. Tyle że przemoc pochodzi z bardzo różnych źródeł. Jednym z nich jest przejście z komunizmu do kapitalizmu. Zakładamy, po raz kolejny błędnie, że ci, którym się powodzi, są kombinatorami i nie włożyli w to wiele pracy. Widać w Chorwacji pragnienie szybkiego i łatwego akumulowania korzyści, bez większego wysiłku. Ci, którym się to nie uda i sobie nie radzą, przekładają własne kryzysy na rodzinę. Problemem są też kobiety, które z uwagi na lęki związane chociażby ze starzeniem się wzmacniają tylko patriarchat. Mam wrażenie, że te wszystkie problemy wyniesione zostały na Bałkanach na wyższy poziom.

Jednym z producentów „Mureny” jest sam Martin Scorsese. Jak on wpłynął na ten film?

Podobnie jak inni producenci był bardzo pomocny, by w ogóle film mógł powstać. Rozmawiałam z nim wiele razy w trakcie postprodukcji. Zobaczył wersję roboczą i przekazywał mi swoje uwagi. Najważniejsza w tym wszystkim była myśl, że to reżyser jest najlepszym panem filmu, bo nikt inny nie poświęcił mu tyle czasu. Bardzo zachęciło mnie to, by odważnie podążać za swoją intuicją.

Rozmawiał Kuba Armata