Wywiad

"Żeby nie traktować młodych ludzi protekcjonalnie" - Lee Ji-won w rozmowie z Piotrem Czerkawskim

Wywiadem z Lee Ji-wonem, którego film "Dzieciaki sobie radzą" otrzymał nagrodę Marcinka, Nagrodę Międzynarodowego Jury Edukatorów Filmowych i Nagrodę Stowarzyszenia Filmowców Polskich.

Piotr Czerkawski: Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że „Dzieciaki sobie radzą” – opowieść o dziewięcioletnim Da- yi, który wraz z przyjaciółmi wyrusza w podróż do położonego na peryferiach miasta szpitala, by odwiedzić chorą matkę – ma w sobie coś z klasycznego filmu drogi?

Lee Ji – won: „Dzieciaki…” na pewno nie są filmem ściśle gatunkowym i nigdy nie myślałem o nich w ten sposób, ale faktycznie mają w sobie elementy kina drogi. Bodaj najważniejszy to finałowa przemiana bohatera, dla którego podróż rozumiana dosłownie zamienia się w podróż metaforyczną, prowadzącą w głąb siebie. Poprowadzenie fabuły w tym kierunku było dla mnie naturalne, bo osobiście lubię filmy drogi. Moje ulubione to „Thelma & Louise”, Rain Man”, a z nowszych tytułów także „Sekretne życie Waltera Mitty”.

Na czym polega najważniejszy aspekt przemiany, jakiej ulega Da- yi?

Myślę, że przede wszystkim zmienia się jego podejście do relacji ze społeczeństwem. Na początku filmu Da-yi wydaje się, że matka jest dla niego całym światem i nie będzie w stanie bez niej funkcjonować, ale na końcu, gdy mama umiera, mój bohater otrzymuje od swojego otoczenia mnóstwo ciepła i wsparcia, które pozwala mu przezwyciężyć uczucie smutku. Dla Da – yi ma to znaczenie fundamentalne, bo wcześniej długo towarzyszyła mu obsesja, by być jak wszyscy i mieć „normalną” rodzinę z obecną matką i ojcem. Z biegiem czasu mój bohater orientuje się jednak, że istnieją różne typy rodzin i relacji, a w związku z tym istnieje wiele dróg do osiągnięcia akceptacji i spełnienia.

Nie jest tajemnicą, że wielu dorosłych nie wie jak rozmawiać z dziećmi o trudnych sprawach takich jak śmierć, cierpienie czy żałoba. Co mógłbyś doradzić im z perspektywy twórcy, który właśnie zmierzył się z takimi tematami w filmie?

Myślę, że nikt nie jest w stanie opracować jednej recepty, która zadziała zawsze i na każdego. Bardzo ważne wydaje mi się jednak to, żeby nie traktować młodych ludzi protekcjonalnie. Pracując z dziećmi, nauczyłem się, że zawsze są w stanie nas zaskoczyć i w konkretnej sytuacji zachować się dużo bardziej dorośle albo infantylnie niż byśmy się tego po nich spodziewali. Wszelka kalkulacja nie ma zatem sensu i myślenie spod znaku „dziecko nie musi wiedzieć wszystkiego” albo „mój syn jest za młody, i tak tego nie zrozumie, więc lepiej ukryć przed nim prawdę” są pozbawione racji bytu. W każdym przypadku lepiej przygotować się na głęboką szczerą rozmowę, która pozwoli nam zrozumieć uczucia dzieci i znaleźć sposób, by złagodzić ich negatywne emocje.

Jaki był twój sposób na zadbanie o komfort dziecięcych aktorów i sprawienie, że praca nad filmem wywołującym tak silne emocje jak „Dzieciaki…” nie okaże się dla nich zbyt przytłaczająca?

Przede wszystkim poświęcałem im dużo więcej czasu i cierpliwości niż aktorom dorosłym. Poza tym zdecydowałem się kręcić film w kolejności chronologicznej, by w ten sposób zyskać pewność, że młodzi aktorzy będą zżywali się ze swoimi postaciami zamiast szukać trudnych emocji w sobie. Największym wyzwaniem pod tym względem była scena z końcówki filmu, w której Da – yi rozmawia ze swoją umierającą matką. Musiałem mieć absolutną pewność, że aktor grający Da-yi zdaje sobie sprawę, że jesteśmy w świecie fikcji i kreujemy scenę z życia postaci, która nie ma nic wspólnego z nim samym. Postąpienie inaczej i namówienie chłopaka, by – w imię wywołania potrzebnych w scenie emocji – wyobraził sobie, że jego prawdziwa matka jest chora, byłoby dla mnie równoznaczne z zastosowaniem psychicznej przemocy, więc absolutnie nie chciałem pójść tą drogą.

Lee Ji-won

Czy podczas pracy nad „Dzieciakami…” odwoływałeś się w jakikolwiek sposób do emocji, jakich sam zaznałeś w dzieciństwie?

Moje dzieciństwo wspominam jako raczej spokojne. Zarówno moja mama, jak i tato byli bardzo oddani rodzinie, więc przekazali mi dużo miłości. Przy okazji nauczyli mnie również, że inni ludzie są tak samo ważni jak ja i w związku z tym nie powinienem traktować nikogo z góry. Za teorią szła również praktyka, bo mój ojciec uprawiał strzelectwo i zajmował się też trenowaniem niepełnosprawnych fizycznie sportowców. Wielu z nich regularnie przychodziło do naszego domu, więc od dziecka przyzwyczajałem do tego, że ludzi, którzy z jakiegoś powodu są od nas różni, żyją inaczej niż my należy traktować w sposób życzliwy, otwarty i pozbawiony uprzedzeń. Z perspektywy czasu sądzę, że ta myśl jest szalenie istotna i na pewno chciałem ją w pewien sposób zaszczepić także młodym widzom „Dzieciaków…”

W „Dzieciakach…” poświęcasz uwagę nie tylko głównemu bohaterowi, lecz także jego koleżankom i kolegom ze szkoły. Szczególnie ciekawy wydaje mi się przypadek znajomego Da-yi, który jest nieustannie zmuszany przez matkę do nauki i uczestnictwa w zajęciach pozalekcyjnych.

Nie wiem jak jest w innych krajach, ale obawiam się, że tego rodzaju presja nakładana przez rodziców na dzieci jest w Korei powszechna. Z jednej strony to kwestia indywidualna, związana z przenoszeniem na swoich potomków własnych, często niespełnionych ambicji i niezrealizowanych marzeń. Z drugiej, wszystko to wynika również ze struktury koreańskiego społeczeństwa, która jest nastawiona na promocję rywalizacji i współzawodnictwa już wśród najmłodszych obywateli. To mocno opresyjna sytuacja, w której rodzic często wychodzi z założenia, że skoro kocha swoje dziecko i nie chce, żeby zostało w tyle, musi wiecznie zachęcać je do pracy. W ten sposób koło się zamyka, a młodych ludzi pozbawia się tego, co najpiękniejsze w dzieciństwie, czyli swoiście pojętej wolności.

Ostatecznie twoi bohaterowie wybijają się na niepodległość i - nie informując o tym rodziców - wyruszają w długą autobusową podróż. Czy chcesz przez to powiedzieć, że droga do dziecięcego szczęścia wiedzie przez bunt wobec świata dorosłych?

Osobiście nie nazwałbym tej postawy zbuntowaną. Według mnie wiąże się ona raczej z odwagą, która pozwala ci w danym momencie robić to, na co masz ochotę. Z perspektywy rodziców może wydawać się to buntem, ale dzieci pewnie nazwałyby swoje zachowanie raczej szczerością w wyrażaniu pragnień i emocji. Oczywiście, fajnie byłoby gdyby, świat był bardziej otwartym i swobodnym miejscem, w którym rodzice pozwalają dzieciom na większą wolność ekspresji, zwracają uwagę na ich pragnienia, wiedzą jak się naprawdę czują i czego właściwie chcą. Niestety rzeczywistość rzadko kiedy bywa tak idealna, więc dzieci, chcąc żyć w zgodzie z samymi sobą, często nie mają wyboru - muszą okłamywać dorosłych i postępować wbrew ich woli.

Zwiastun chęci ucieczki przed spojrzeniami dorosłych pojawia się w „Dzieciakach…” na długo przed tym, zanim bohaterowie wsiadają do autobusu.

To prawda. Rzeczywistość przedstawiona w filmie jest dla dzieci przytłaczająca. Nic więc dziwnego, że bohaterowie szukają od niej ucieczki nawet w krótkich przebłyskach codzienności. Jednym z nich jest scena, w której biegają beztrosko po odludnym placu i uderzają gałęziami o stojący tam kontener. Co warte podkreślenia, moi bohaterowie mogą być wtedy tak radośni, bo w pobliżu nie ma żadnych dorosłych, których obecność kojarzy się zwykle ze stresem, poczuciem zależności i hierarchii. Dopiero gdy tego wszystkiego choćby na chwilę zabraknie, dzieci mogą poczuć się prawdziwie wolne.

W końcówce filmu zdecydowałeś się wrócić do niezwykłej więzi łączącej Da-yi z matką. Co sprawiło, że postanowiłeś porzucić realistyczny ton opowieści i przedstawić ostatnie sekwencje za pomocą animacji?

Pomyślałem, że chciałbym znaleźć sposób na to, by matka mogła wyrazić swoją wdzięczność wobec Da – yi. Zależało mi również na odsłonięciu nowego wymiaru ich relacji, który wykroczyłby poza standardową miłość matki do syna i miał więcej wspólnego z przyjaźnią, jaką okazują sobie nawzajem dwie równorzędne jednostki. Wszystko to trudno byłoby osiągnąć za sprawą realistycznego monologu. Dlatego zdecydowałem się ubrać całość w formę przypowieści o dziecku i drzewie, do której metaforycznego charakteru idealnie pasowała właśnie animacja.

„Dzieciaki…” miały swoją premierę w okresie pandemii koronawirusa, gdy charakteryzujące Da-yi uczucie zagubienia w rzeczywistości i niepewności jutra stało się dużo bardziej powszechne niż wcześniej. Czy świadomość ta wpłynęła jakoś na twój sposób myślenia o filmie?

Scenariusz pisałem w momencie, gdy jeszcze nikt na świecie nie słyszał o koronawirusie, ale na planie pracowaliśmy już w reżimie sanitarnym. Wtedy nie zastanawiałem się jeszcze nad relacją pomiędzy moim filmem a pandemią. Myśli te uderzyły mnie jednak tuż po zakończeniu zdjęć. Zacząłem zadawać sobie pytanie: „Co jeśli w obecnych warunkach mój film okaże się dla części widzów zbyt bolesny?”. Obawiałem się, że jeśli ktoś stracił swoich bliskich przez pandemię, nie będzie chciał pójść do kina na film, który przywoła w nim te fatalne wspomnienia… Później jednak doszedłem do wniosku, że w „Dzieciakach…” nie ma wielu scen, które w dosłowny sposób pokazywałyby smutek Da-yi lub cierpienie jego matki. Głównym tematem filmu nie jest w końcu opłakiwanie śmierci, lecz przystosowywanie się do przemian otaczającej rzeczywistości. Bardzo chciałbym, aby „Dzieciaki…” okazały się przede wszystkim opowieścią o tym, jak dzieci odbierają otaczający świat i jak potrafią poradzić sobie z przeciwnościami losu.

Rozmawiał Piotr Czerkawski