Recenzja

Okiem Młodego Krytyka #9: "Sweet Thing"

Cykl Okiem Młodego Krytyka dedykujemy grupie młodych ludzi od lat związanych z Festiwalem Ale Kino!. Poznali nas, gdy jeszcze jako przedszkolaki przychodzili na seanse najlepszych bajek; zostali z nami, choć są już pilnymi licealistami lub zupełnie dorosłymi studentami. Z przyjemnością oddajemy im przestrzeń naszej strony internetowej i wczytujemy się w ich opinie na temat filmów 38. edycji Ale Kino!.

Kino, które znamy, coraz bardziej angażuje się w problemy społeczne, opisuje rzeczywistość oceniająco i krytycznie, mówi, że nic dobrego nie dzieje się bez nieszczęścia, troski. Jeśli ten schemat to droga, którą współczesne kino powinno wybić się ponad wcześniejsze nurty, „Sweet Thing” można uznać za jego kanoniczny przykład.

Rok 2020 okazał się niełatwy dla branży filmowej, nie zatrzymało to jednak Alexandre’a Rockwella, który zasłynął jako twórca jednego z segmentów „Czterech pokoi”, gdzie na planie współpracował z Quentinem Tarantino czy Robertem Rodriguezem. Dopiął swego, tworząc film według swojej wizji, jest bowiem nie tylko reżyserem, ale także scenopisarzem. Ponadto do ról pierwszoplanowych zaangażowane zostały dzieci Alexandre'a: Lana oraz Nico Rockwell; dały prawdziwy pokaz profesjonalnego aktorstwa, prezentując publiczności niezwykle bogaty wachlarz emocji. Warto wspomnieć, że film w znacznej mierze został zrealizowany w formacie monochromatycznym, co jest bezpośrednim odniesieniem do nastrojów oraz otoczenia głównych bohaterów. Zabieg przypomina ten zastosowany przez Philipa Noyce’a w „Dawcy pamięci”.

Czarno-białe święta nie wyglądają dobrze, zwłaszcza gdy matka opuszcza rodzinę, a ojciec popada w alkoholizm. Billie, chcąc za wszelką cenę uratować młodszego brata przed okrucieństwem świata, zajmuje się nim. Kiedy ojciec po raz kolejny pogrąża się w smutku z powodu oddalającej się od rodziny żony, zaczyna przegrywać nierówną walkę, a dzieci wyruszają w podróż, która niejednokrotnie zmieni bieg ich życia.

„Sweet Thing” angażuje widza z dużą mocą, choć akcja nierzadko odbiega od głównego nurtu wydarzeń w poboczne wątki. Dlatego ten film przypomina życie – często zdarza się, że gdy zmieniają się priorytety, nie możemy dokończyć jednej rzeczy, a przy okazji pojawia się wiele spraw, którym też trzeba poświęcić uwagę. To jednak zabieg bardzo trudny do zrealizowania w sposób rzeczowy i konkretny, przez co fabuła Alexandre’a Rockwella jest jak półtora filmu. Tworzy składną i sensowną całość, lecz się nie kończy – bohaterowie idą dalej i stawiają czoła kolejnym przeciwnościom losu, natomiast w najmniej oczekiwanym momencie pojawia się zapiekanka z tuńczyka i film finiszuje zbyt gwałtownie.

Niezależnie od tego wyraźnie widać, że wiele wysiłku zostało włożone w kadrowanie, zdjęcia zaspokoją bowiem nawet najbardziej wymagających kinomanów. Niełatwe jest ustawienie kamery tak, by obraz wyglądał dobrze w czerni i bieli, a to Lasse Ulvedal Tolbøll wykonał na najwyższym poziomie, dbając o każdy szczegół i zręcznie kadrując monochromatyczne ujęcia. To właśnie głównemu operatorowi zawdzięczamy często pojawiające się motywy z lat 60. XX wieku, tworzące angażujący klimat produkcji.

„Sweet Thing” nie jest dziełem, które pokochają koneserzy klasycznego hollywoodzkiego kina. Choć padają strzały, rozgrywa się dramat, pojawia się alkohol i narkotyki, próżno w tej produkcji dopatrywać się archetypów zaczerpniętych dużego ekranu czy uniwersalnego przekazu. Film ten wymaga zrozumienia, dojścia do tego, że nie wszystko nam się spodoba, ale takie jest życie. Historia Billie i Nico nie okłamuje widza, a mówi wprost, że niektórych przeciwności nie pokonamy sami. Ważne, żeby się nie zatrzymywać.

Jan Kamiński