Wywiad

Irlandia może być wzorem dla Polski. Z Davidem Freyne’em, reżyserem „Randek z Amber”, rozmawia Piotr Czerkawski

Piotr Czerkawski: W „Randkach z Amber” cofasz się do czasów swojej młodości, czyli do połowy lat 90., kiedy Irlandia wydawała się krajem ultrakatolickim i skrajnie konserwatywnym. Czy masz poczucie, że od tamtego czasu sytuacja zmieniła się na lepsze?

David Freyne: W moim kraju nadal jest jeszcze sporo do zrobienia, a młode osoby LGBTQ wciąż muszą się mierzyć z wieloma wyzwaniami. Niemniej, od czasu, gdy sam byłem nastolatkiem, i tak jako społeczeństwo wykonaliśmy zaskakująco duży krok w stronę postępu i tolerancji. Mam nadzieję, że nasz przykład może przynieść promyk nadziei dla młodych Polaków, którzy aktywnie sprzeciwiają się teraz skrajnie konserwatywnej władzy.

Wierzę, że polscy politycy dotrzymają słowa sprzed lat i wreszcie zrobią nam w kraju „drugą Irlandię”.

Cokolwiek by się nie działo, nie dawajcie się i wiedzcie, że trzymamy za Was kciuki!

Sam jesteś najlepszym dowodem na to, że możemy uczyć się od Was odwagi. Aby zrealizować „Randki z Amber”, wróciłeś do prowincjonalnego miasteczka, w którym się wychowałeś. Jakie to było uczucie: stanąć tam z kamerą po niemal 30 latach?

Bardzo surrealistyczne. Odkąd tylko zasiadłem do pisania scenariusza, chciałem nakręcić film w swoim rodzinnym miasteczku, więc cieszę się, że udało mi się ten plan zrealizować. Samo doświadczenie pojawienia się z kamerą w miejscach, w których dorastałem, nazwałbym oczyszczającym. Wbrew temu, czego mogłem się obawiać, udało mi się zawrzeć na ekranie nie tylko traumy, których sam doświadczyłem, lecz także ciepło i miłość, które również pojawiły się w moim dzieciństwie, i było ich całkiem sporo.

Jak zareagowali na gotowy film członkowie Twojej rodziny i przyjaciele z dzieciństwa?

Przyznam szczerze, że trochę się tego obawiałem. Przynajmniej niektórzy spośród bohaterów „Randek z Amber” bardzo przypominają ludzi, których znałem, co nie każdemu musiało się przecież spodobać. Reakcja otoczenia przeszła jednak moje najśmielsze oczekiwania. Dzięki filmowi moi bliscy lepiej zrozumieli to, kim jestem i przez co musiałem przejść w dzieciństwie. Mam poczucie, że całe to doświadczenie tylko nas do siebie zbliżyło.

Czy na miejscu spotkałeś się również z osobą, która była pierwowzorem tytułowej Amber?

Nie, ponieważ nigdy nie było jednej Amber. Ta charyzmatyczna, pewna siebie, przyjacielska dziewczyna powstała w mojej wyobraźni jako miks kilkorga moich znajomych, a nawet mnie samego.

Niedawno „Randki z Amber” zostały zaprezentowane w Polsce podczas Festiwalu Camerimage, który skupia się przede wszystkim na formie prezentowanych filmów. W związku z tym chciałem zapytać Cię o to, jak przebiegała Twoja współpraca z operatorem Ruarim O’Brienem i co było dla Was najważniejsze w myśleniu o wizualnej warstwie filmu.

Uwielbiam pracować z Ruarim, bo mamy bardzo podobną mentalność i poczucie humoru, co dodaje skrzydeł nam obu. Przed wejściem na plan spędziliśmy sporo czasu na szukaniu fotografii przedstawiających Irlandię z lat 90. ubiegłego wieku, bo pragnęliśmy, żeby oglądanie „Randek z Amber” miało w sobie coś z wertowania starego albumu ze zdjęciami lub rysunkowego pamiętnika. Jednocześnie nie chcieliśmy trzymać się tej koncepcji niewolniczo i na planie pozwalaliśmy sobie wzajemnie na twórczą improwizację.

Czy chcąc wskrzesić na ekranie atmosferę lat 90., miałeś w głowie jakieś filmy z tamtego okresu?

Oczywiście, chciałem, żeby „Randki z Amber” miało w sobie coś z ducha moich ulubionych filmów z młodości, takich jak: „Rushmore”, „Cheerleaderka”, „Empire Buildings” czy nawet „Pulp Fiction”. W jeszcze większym stopniu niż filmami inspirowałem się jednak muzyką z tamtych lat.

Nie da się ukryć. W jednej z pierwszych scen słyszymy piosenkę „Mile End” zespołu Pulp, a później bohaterowie wielokrotnie rozmawiają o takich grupach jak Blur czy Oasis. Czy te zespoły wciąż są dla Ciebie ważne?

Gdy myślę o brytyjskiej muzyce z lat młodości, mam do niej stosunek miłosno-nienawistny. Z jednej strony wciąż uwielbiam Pulp czy Blur. Z drugiej jednak nie mogę wybaczyć brit popowi, że promował w swoich tekstach wzorce toksycznej, maczystowskiej męskości.

„Randki z Amber” wydają mi się jednym wielkim sprzeciwem wobec takiego podejścia do rzeczywistości.

Zdecydowanie. Dlatego właśnie mam wielką słabość do sekwencji, w której Eddie i Amber pierwszy raz w życiu przekraczają próg gejowskiego baru. Chciałem uchwycić na ekranie niepowtarzalny moment, w którym ktoś wkracza w nieznane i z szarej, nieprzyjaznej codzienności przenosi się do świata pełnego wolności, otwartego, utrzymanego trochę w klimacie realizmu magicznego.

Historię dojrzewania nastolatków, którzy gdzieś na głuchej prowincji odkrywają swój homoseksualizm, można było opowiedzieć w sposób przygnębiający. Ty jednak poszedłeś w inną stronę i „Randkom z Amber” dodałeś lekkości i humoru. Dlaczego było to dla Ciebie takie ważne?

Pierwotnie „Randki z Amber” miały być utrzymane w dużo mroczniejszym tonie. W miarę upływu czasu pomyślałem jednak, że robię ten film, by w jakiś sposób skomunikować się z sobą samym sprzed lat albo ze współczesnymi dzieciakami, które odczuwają świat w podobny sposób. Po co w takim razie ich przygnębiać, jeśli zamiast tego można dodać im otuchy? Nie chodziło, oczywiście, o  mamienie kogokolwiek wizją świata wolnego od trosk, ale pokazać, że niezależnie od nich zwykle możemy liczyć w życiu również na trochę nadziei.

„Randki z Amber” wydają się jednym z tych filmów, które – ze względu na swoją szczerość – prowokują również osobisty odbiór ze strony publiczności. Czy w związku z tym zetknąłeś się z jakimiś reakcjami widzów, które szczególnie cię poruszyły?

Było ich bardzo wiele. Cieszyły mnie, oczywiście, wszystkie komentarze nastolatków identyfikujących się z postaciami Amber i Eddie’ego. Równie ważne były dla mnie jednak komentarze starszych widzów, którzy czuli więź z postaciami ich rodziców. Sytuacje, w których chcesz postępować właściwie, ale nie masz pojęcia, co to tak naprawdę znaczy i jak osiągnąć ten cel w praktyce, zdarzają się w życiu bardzo często i cieszę się, że znalazło się tylu ludzi, którzy potrafili to szczerze przyznać po seansie.