Recenzja

Krótki film o długiej ważności. O filmach krótkometrażowych pisze Barbara Kowalewska

Ważną, ale może nie przez wszystkich docenianą częścią corocznych Festiwali Ale Kino! są zestawy filmów krótkometrażowych, starannie wyselekcjonowanych i pogrupowanych w kategorie wiekowe. Nie wszystkie miałam szansę zobaczyć z oczywistych względów – bogactwo propozycji zmusza do wyboru – chcę jednak napisać chociaż o kilku, których nie zapomnę zarówno ze względu na ich przesłanie, jak i formę.

Dziwnie niedokończone opowieści

„W naszej synagodze” (reż. Ivan Orlenko, Ukraina 2019) to jeden z najbardziej przejmujących obrazów o Holokauście, jakie widziałam. Oparty na nieukończonym tekście Franza Kafki (pisarz pozostawił sporo nieukończonej prozy), opowiedziany został z punktu widzenia chłopca, którego interesuje dziwne zwierzę mieszkające od lat w synagodze. Gdy stworzenie się pojawia, kobiety na jego widok przeraźliwie krzyczą, ale mężczyźni przyzwyczaili się już do jego obecności. Rabin wyjaśnia chłopcu, że problem zwierzęcia jest trudny do rozwiązania: z jednej strony Tora zabrania wyrządzania krzywdy jakimkolwiek żywym stworzeniom, ale z drugiej – zgodnie z Talmudem – zwierzę nie może mieszkać w świątyni. Ponadto nie daje się złapać, bo jest sprytne i szybkie. Już jego dziadek twierdził, że nie sposób pozbyć się tej bestii.

Całej dyskusji towarzyszy rozwój realnych wypadków, jakby „omijany” przez operatora: widzimy tylko buty rabina i chłopca, spacerujących i pogrążonych w dyskusji aż do momentu, gdy słyszymy krzyk: „Ausweis!”, po którym dyskutanci zostają załadowani na ciężarówkę i wraz z innymi Żydami wywiezieni z miasteczka. Następnie zostają zaprowadzeni na miejsce rozstrzelania, ale kamera znowu koncentruje się prawie wyłącznie na chłopcu i rabinie. Gdy chłopiec zadaje kolejne pytanie, stoją już twarzami do muru i rabin odpowiada: „Nie mam już czasu ci o tym opowiedzieć, a ty nie masz czasu na słuchanie”.

O jakim zwierzęciu jest mowa, to już kwestia interpretacji, ale wiemy, że proza Kafkowska jest pełna pojemnych metafor. Dlatego mimo że Kafka zmarł w 1924 roku, twórca filmu przeniósł fabułę w czasy wojny. „Nieukończoność” opowiadania koresponduje z niemożnością zakończenia historii przez rabina, a „nieuważność” kamery rodzi pytanie: czy zagłębieni w dyskusjach przeoczamy atak zwierzęcia, czy też odwracamy oczy od czegoś, co już jest, ale budzi nasze przerażenie?

Jesteśmy niewinni

Poruszający obraz życia młodzieży dorastającej w Neapolu zrealizował Edgardo Pistone w „Muchach” (Włochy 2020). Reżyser wychował się i studiował w tym mieście, a jego praca dyplomowa ma znaczący tytuł: „La tragedia che fa ridere, la farsa che fa piangere” („Tragedia do śmiechu, farsa do płaczu”), co z pewnością nie jest bez znaczenia, bo opowiedziana przezeń historia została zrealizowana wyjątkowo wiarygodnie.

Dramat zagubionych młodych ludzi, którzy nie wiedzą, co ze sobą począć w życiu, i spędzają większość czasu na ulicy, został zarejestrowany w wersji czarno-białej. W ten sposób mocniej dociera do nas szarość codzienności, w której młodzi szukają pobudzenia, wpadając na głupie pomysły, naśmiewając się z ulicznego szaleńca Cirobello, paląc, pijąc i włócząc się bez celu (jak tytułowe muchy, łażące po zgniliźnie). Jeden z takich głupich pomysłów prowadzi do wypadku samochodowego, w którym ginie Cirobello, i w ten nie najlepszy sposób młodzi przechodzą ze stanu szczenięcej niewinności w napiętnowaną winą dorosłość.

Wszystko to zostało pokazane w ascetycznych kadrach, urytmizowanych „na cztery czwarte” (4 chłopców, 4 dziewczyny), w których bohaterowie zawsze pokazywani są w grupie. Dopiero na końcu filmu, po wypadku, twarze poszczególnych chłopców pojawiają się już osobno – frontalnie, jak na policyjnych fotografiach, i słyszymy od każdego z nich krótkie wyjaśnienie, jak podczas przesłuchania, że są niewinni. Autor filmu nie ocenia zresztą chłopców – jego film oskarża raczej beznadziejny kontekst, w którym żyją: brak perspektyw, nudę, pozostawienie samym sobie. Prawdopodobnie Edgardo Pistone dobrze wie, jak to jest być młodym w Neapolu, mieście biedy, bo oprócz kręcenia własnych filmów pracuje dla różnych stowarzyszeń, ucząc na przedmieściach młodzież sztuki filmowej.

Jak w grze

Irańska krótkometrażówka „Raya” (reż. Sepideh Berenji, 2019) przedstawia dziewczynkę, której wydaje się, że może wszystko kontrolować, i która traktuje życie jak grę. Można na przykład (tylko taka myśl) zrzucić z parapetu doniczkę na głowę właścicielki, która wymawia rodzinie mieszkanie. Ojciec nie chce się wyprowadzić i grozi wynajmującej. „Jestem taka jak on” – deklaruje nastolatka, a do matki, która zamierza się poddać, rzuca z pretensją: „Zawsze robisz to, co ci każą?”. Nauczycielce, z którą ma na pieńku, obrzuca pod szkołą samochód jajkami, wciąż powtarzając sobie: „Kontroluję wszystko”. To złudne poczucie kontroli świetnie zostało oddane animacyjnym zabiegiem (mimo że film jest aktorski): dziewczynka „przesuwa” palcem kota, którego widzi przez okno na ulicy, tak jakby przesuwała kursorem ścieżkę filmu na ekranie komputera. To jeden z ciekawszych zabiegów, który w skondensowanej formie wiele mówi o sposobie myślenia nastolatków.

Bohaterka zmienia swój sposób myślenia, gdy z jednej strony uparty i agresywny ojciec zostaje skonfrontowany z policją (towarzyszy temu humorystyczny komentarz, że „dinozaury, mimo swojej wielkości, wyginęły”), a z drugiej strony słyszy od nauczycielki (która nie wyciąga wobec niej konsekwencji po epizodzie z samochodem), że „przecież można przyjść i porozmawiać”. Dziewczyna dokonuje wyboru: zamiast zrzucić doniczkę na głowę właścicielki, schodzi na dół i podejmuje z nią rozmowę. Nie wiemy, czy ta rozmowa coś zmieni, ale wiemy, że znalazł się ktoś, kto pokazał nastolatce, że poza skrajną uległością a agresywną próbą kontroli wszystkiego istnieje trzecie wyjście – nie możemy kontrolować skutków wyboru, ale możemy wybrać dojrzalej.

Obraz wyjątkowy – nie tylko przez swój wydźwięk etyczny, ale także przez udaną próbę podania tego, co ważne, w formie dialogu wewnętrznego bohaterki i z humorem, dzięki któremu twórcy filmu uniknęli nachalnego moralizowania.

Mój tata nie lubi uchodźców

Norweski krótki film „Chór na saniach” (reż. Torfinn Iversen, 2020) ujął mnie prostotą opowiadania i doskonałą grą młodego aktora obsadzonego w głównej roli. Rzecz dzieje się w niewielkiej norweskiej miejscowości, gdzie lokalna społeczność utworzyła chór jeżdżący na saniach od domu do domu, by zbierać przed świętami datki i ubrania dla imigrantów. Nasz mały bohater pięknie śpiewa i też chciałby wstąpić do chóru. Jego ojciec nie jest jednak życzliwie nastawiony do obcokrajowców, w dodatku wdaje się w bójkę z jednym z nich, a charytatywny chór przegania spod swojego domu. Chłopiec staje przed dylematem: być lojalnym wobec ojca (który od niedawna jest wdowcem) czy wybrać śpiew i integrację z lokalną społecznością w pomaganiu imigrantom.

Reżyser zrealizował ten obraz z dużą troską o wiarygodne przedstawienie uczuć chłopca. Ponieważ film jest nieprzegadany, wiele dzieje się „w powietrzu” pomiędzy osobami zaangażowanymi w konflikt. Na twarzy małego aktora (wróżę mu karierę, o ile będzie nadal brał udział w filmach) widać całą gamę uczuć – od strachu przed ojcem i poczuciem odrzucenia aż po konfrontację z wątpliwościami i chwile odwagi.

Owe chwile odwagi – gdy podejmuje rozmowę z cudzoziemcem, którego pobił jego ojciec, a potem, gdy mówi tacie, że pan X przeprasza go za to, co się stało nad rzeką – to zwycięstwo dziecięcej wrażliwości i empatii nad strachem i posłuszeństwem. Pokazane jednak – co jest najbardziej interesujące – nie jako walka, bunt, ale w postaci sprytu, którym często posługują się dzieci, żeby coś załatwić z dorosłymi. Bo tak naprawdę nie wiemy, jakie słowa padły w rozmowie z imigrantem. Wątpliwe, żeby pobity przepraszał bijącego. Obie rozmowy były jednak na tyle skuteczne, że ojciec zawozi do ośrodka dla uchodźców karton z ubraniami, a jego syn dołącza do chóru. To jeden z tych filmów, w którym dziecko ma dużą siłę sprawczą – nie poprzez magię, ale inteligencję emocjonalną i determinację w dążeniu do spełnienia marzeń.